Po co artystom i kuratorom samoloty? Rozmawiamy o potrzebie mobilności, freelance’u, multitaskingu i pracy zdalnej z Romualdem Demidenko, kuratorem wystaw i projektów dotyczących warunków i ograniczeń wynikających z technologicznego nadmiaru w praktykach artystów.
Cały czas w pracy to wystawa, którą zorganizowałeś w 2016 roku. Skąd wówczas pojawiła się taka, bardzo aktualna teraz, idea?
Nie sądziłem, że będę wracał do tego przedsięwzięcia, bo to było około dziewięć projektów temu, ale idea pozostaje w miarę aktualna. Tytuł nie powinien być odczytywany dosłownie, bo choć obecnie wszyscy jesteśmy wciąż czymś zajęci, to coraz rzadziej pracujemy przy biurku i zamiast pracować, uprawiamy playbour. Dziś przez przypadek natrafiłem na artykuł, którego autor nawołuje, żeby nie mówić, że jesteśmy zajęci i sugeruje, że zajętość nie jest już niczym nadzwyczajnym. Wykonujemy przy tym sporo pracy afektywnej w towarzystwie urządzeń, a na spotkaniach i po godzinach odruchowo sięgamy po telefon. Zacząłem na własny użytek drążyć temat, pozostawiając pracę w instytucji i zaczynając działać jako freelance’ująco-multitaskujący kurator. Okazało się, że, aby kontynuować to, co lubię najbardziej, czyli pracę z artystami, muszę znacznie przyspieszyć. Z jednej strony było to początkowo alienujące doświadczenie, bo zamiast spędzać czas z innymi ludźmi, mogłem spędzać go z moimi urządzeniami, ale z drugiej strony nauczyło mnie to skupienia i dzięki temu doceniam bardziej kontakty w „realu”.
Samo zjawisko telepracy czy pracy zdalnej jest wynalazkiem z lat 70. zeszłego wieku, kiedy amerykańskie korporacje zaczęły testować możliwość delegowania zadań pracownikom, którzy przyjeżdżali do biura tylko, żeby złożyć raport ze swojej pracy wykonanej w domu, w podróży lub gdziekolwiek indziej. Dane OECD wskazują, że obecnie jest to coraz popularniejsza forma zatrudnienia, przez co za kilka lub kilkanaście lat większość ludzi będzie miała możliwość lub stanie przed koniecznością wykonywania pracy zdalnej.
Czy praca artystów również, jak piszesz w katalogu wystawy, jest zdeterminowana przez technologię i ciągły dostęp do sieci?
Zdecydowanie jest. O ile kuratorów freelancerów jest mnóstwo, to o artystach już się tak nie mówi. Może dlatego, że samozatrudnienie i praca nad projektami jest w pewnym sensie wbudowana w praktykę artystyczną. W publikacji do wystawy wykorzystałem zapis swoich spotkań podczas pobytu w centrum o nazwie Rupert w Wilnie na początku 2016 roku. Moimi pierwszymi rozmówcami byli między innymi Neringa Cerniauskaite i Ugnius Gelguda z duetu Pakui Hardware, którzy opisywali swoje doświadczenie pracy nad wystawami i networkingiem w Nowym Jorku, co jakiś czas zestawiając je z Wilnem. Jeśli chodzi o dominację praktyk artystycznych przez medium technologii, to wystarczy spojrzeć na puchnąca liczbę artystycznych kont w mediach społecznościowych. Z jednej strony ułatwia to śledzenie na bieżąco zakulisowego życia artystów i powstawania ich nowych projektów. A z drugiej mówi się otwarcie o różnego rodzaju manipulacjach, w jakie uwikłane są korporacje stojące za największymi mediami społecznościowych, które powoli stają się narzędziem kontroli wzajemnego śledzenia użytkowników, wpływającym na nasze decyzje i emocje. Na pewno ma to przełożenie zarówno na artystów, jak i na ich pracę.
Dzisiaj działalność kuratorska, podobnie jak artystyczna, wymaga ponadto nadzwyczajnej mobilności. Czy myślisz, że coś zmieniło się pod tym względem od czasów Haralda Szeemanna, twórcy zawodu kuratora wystaw?
Możliwość zmiany miejsc i lądowania tam, gdzie jest akurat coś do zrobienia, bardzo się przydaje w każdej dziedzinie. Może w sytuacji artystów i kuratorów ten pasaż ludzi, możliwości i zmian miejsc jest jeszcze bardziej widoczny. Na pewno mają na to wpływ programy rezydencyjne adresowane do jednych i drugich. W pewnym momencie ta mobilność też się wyczerpuje, jest trudna, bo wymaga ekonomicznej sprężystości. Ciągle próbuję jednak czerpać przyjemność z podróżowania, nawet jeśli bywają momenty, kiedy muszę przemieszczać się zbyt często. Nie przepadam za lataniem, ale z drugiej strony na wysokościach naturalnie odcinam się od wielu rzeczy i jestem w stanie inaczej myśleć. Często udaje mi się w podróży sfinalizować coś, co długo nie dawało mi spokoju.
Czy uważasz się więc za nomadę?
Chyba tak, choć nie do końca z wyboru i mam wrażenie, że wiele osób pracuje i mieszka w kilku miejscach i spędza sporo czasu w środkach transportu, na okrągło z telefonem w ręku, nerwowo odpowiadając na wiadomości we wszystkich możliwych sytuacjach.
Czy to również ty? Kurator w stanie ciągłego napięcia?
Dużo ludzi chyba żyje w napięciu przez wydłużoną aktywność i skrócony sen, o którym pisze Jonathan Crary w swojej książce „24/7”. Używamy podświetlanych urządzeń, które nie pozwalają zasnąć i pod pretekstem rozrywki zatrzymują uwagę. Skoro najczęściej zaraz po przebudzeniu chwytam za telefon, podobnie jak go wyciszam i sprawdzam czas tuż przed zaśnięciem, to chyba też należę do tej grupy.
Jak odniósłbyś sytuację „podróżujących” kuratorów do współczesnych problemów migracji? Jesteś bardziej emigrantem czy ekspatą?
W kontekście dyskusji o współczesnej mobilności powiedziałbym, że doceniam to, że mam wybór dotyczący tego, gdzie mieszkać. I to jasne, że kolor skóry lub fakt, że twój kraj wciąż należy do Unii Europejskiej, mają wpływ na podróżowanie i zatrzymywanie się na dłużej w wybranym miejscu. Nie jestem ekspatą. W Brukseli, gdzie obecnie mieszkam, ekspaci to raczej zamknięta grupa, do której przynależą osoby pracujące w instytucjach europejskich i etatowi pracownicy korporacji, a nie freelancerzy. Może jestem bardziej postcyfrowym nomadą. A może powinienem powiedzieć, że jestem eurosłoikiem?
Starasz się promować polską sztukę najnowszą za granicą. Czy widzisz różnice w sytuacji młodych polskich i zagranicznych artystów? A może podobieństwa?
Staram się współpracować z artystami, którzy mieszkają w różnych miejscach i reprezentują różne wizje i praktyki, ale nie chciałbym mówić stricte o promowaniu polskiej sztuki za granicą. Młodzi artyści mają obecnie chyba wszędzie pod górkę, bo jest ich więcej i nie wszystkim udaje się przejść drogę udziału w wystawach i bycia zauważonym, jeśli mogę tak to w dużym uogólnieniu ująć. Na pewno kluczowa jest możliwość połączenia ekonomicznej podstawy i kontynuowania pracy artystycznej. Oczywiście stypendia ratują sytuację i w Belgii programów stypendialnych jest, jak się wydaje, nieco więcej, ale to nie oznacza wcale, że każdy lokalny artysta może liczyć na taką pomoc.
Często ty również bierzesz udział w rezydencjach. Czego one cię uczą? Wymiany doświadczeń, nowej perspektywy?
Cele takich rezydencji mogą być bardzo różne. Najczęściej chodzi o wymianę doświadczeń oraz to, co ewentualnie może powstać ze spotkań i wizyt studyjnych na miejscu. Czasem efekt może przyjść po dłuższym czasie i zaowocować projektem, ale też nie musi. Jednym z pobytów, w których ja uczestniczyłem, była miesięczna wizyta w centrum o nazwie Rupert w Wilnie, gdzie oprócz rezydencji oferuje się specjalny program alternatywnej edukacji. Tam, w środku zimy, przeprowadziłem serię rozmów o technologicznych rytuałach w codziennym życiu artystów i kuratorów, a efekt spotkań znalazł się w textbooku towarzyszącym wystawie Cały czas w pracy. Jesienią tego roku wybieram się do miejsca o nazwie ARC w Bukareszcie z zamiarem poznania lokalnego środowiska.
Pośród prac dwunastu artystów zaproszonych do wystawy Cały czas w pracytylko dwie bezpośrednio odnoszą się do warunków pracy w biurze – to praca Linia produkcyjna Agnieszki Kurant i Johna Menicka oraz seria fotografii Ghislaina Amara. Ogromna większość lawiruje pomiędzy tematem wyobrażonych przestrzeni biurowych, a część z nich wyraża nieprzystawalność zracjonalizowanej pracy do ludzkiej miary. Wydaje się, że artyści dystansują się w ten sposób od realnych problemów rynku pracy…
Dwie prace, o których wspominasz, opowiadają o bardzo różnych warunkach wytwarzania kapitału. W przypadku Ghislaina Amara odbywa się to w sterylnych wnętrzach przestrzeni typu cowork o nazwie Social Impact Lab we Frankfurcie. Artysta wykonał na miejscu ponad 600 zdjęć, które zaprezentowaliśmy na wystawie. Z kolei praca Linia produkcyjna Agnieszki Kurant i Johna Menicka zaprezentowana w formie rysunków nawiązuje do kapitału, do którego przyczynia się zastęp anonimowych cyberpracowników najemnych. To odwołanie do mniej znanej strony popularnych platform oferujących możliwość pracy zdalnej. Jedną z nich jest Amazon Mechanical Turk, której nazwa nawiązuje do ludzkiego robota szachisty zamkniętego w drewnianej skrzyni, kierującego ruchami proto-sztucznej inteligencji. Twórca AMT nazywa swoją platformę „sztuczną sztuczną inteligencją” (artificial artificial intelligence), a osoby trudniące się zadaniami, których wciąż nie mogą wykonać za nas wykonać aplikacje, są niczym innym jak nowego rodzaju tanią siłą roboczą. Rysunek wykonany na koniec robotycznym ramieniem plotera był więc w efekcie połączeniem w różnych wariantach rysunków-gestów około 2000 osób. Zadanie polegało na narysowaniu pojedynczej linii za kwotę relatywnie wysoką w stosunku do innych zadań oferowanych w AMT. Choć nie zdajemy sobie sprawy, my również na co dzień wykonujemy nieodpłatnie zadania dla takich firm jak Google czy Facebook.
Praca jako wolny strzelec daje dużą wolność, ale również stwarza zagrożenia i generuje większe poczucie odpowiedzialności. Czy współpracując z artystami, masz poczucie, że jesteście grupą znajdującą się niejako „poza” systemem?
Czasami pojawia się poczucie, że z artystami tworzymy jakiś podsystem i ma to miejsce podczas montażu wystaw, czyli w momencie kulminacji tych wszystkich energii i emocji, nieporozumień i przewrażliwienia spotęgowanego zapośredniczonemu przez maila kontaktowi, urywanymi rozmowami na Facebooku, wymianą myśli przez pracowite ekrany i szybkie palce.
Tymczasem Anna Maria Łuczak ironicznie podchodzi do kwestii relaksu w pracy. Creative Zen to instalacja z pogranicza wideo i designu. Czy myślisz, że mogłaby pojawić się w biurze jakiejś korporacji?
Praca została zakupiona do kolekcji Banku Pekao, który współpracował nad solowym projektem realizowanym przez Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w 2015 roku, więc potencjalnie jest taka szansa (śmiech). Tamten projekt prezentowany w CSW też nawiązywał do tematyki pracowniczej, ale w konkretnym kontekście polskich sezonowych pracowników, mieszkających w jednym z hoteli robotniczych na południu Holandii. Towarzyszył mu tekst Jana Verwoerta, który pisał go w samolocie, obserwując swoich współpasażerów mówiących po polsku.
Wystawa, o której mówimy, wydarzyła się – jak sam podkreśliłeś – dosyć dawno, jednak sam temat przewijał się w kilku twoich projektach.
Często powracam do tych samych artystów przy okazji kolejnych projektów i wydaje się to naturalne również w kwestii samych wystaw i ich możliwych rozwinięć lub wariantów. Wystawa w Tarnowie została przeniesiona wiosną zeszłego roku do Galerii Labirynt w Lublinie. Po wernisażu miał miejsce performans, w trakcie którego nowozelandzki artysta Daniel Malone częstował kawą i opowiadał o swoich rysunkach, kolażach i jak je nazywa – dysasamblażach wykonanych m.in. tłustym osadem z kawiarki, które następnie laminuje. Latem w Galerii Studio w Warszawie prezentowałem z kolei Cały czas w formie, gdzie skupiliśmy się jedynie na kilku pracach. Oprócz rysunków Agnieszki Kurant i Johna Menicka pokazaliśmy wielkoformatowe nowe wideo Tymka Borowskiego oraz zupełnie nową i dostosowaną do miejsca instalację Zuzy Golińskiej, która bazując na swoim sportowym wykształceniu, nawiązuje do takich tematów jak wysiłek, dyscyplina i kontrola w przestrzeni. Według jej koncepcji, we współpracy z Izą Szostak i grupą performerów odbywał się na schodach galerii i teatru Studio oraz na Placu Defilad rodzaj monotonnego pochodu, w nawiązaniu do jego historii i współczesnej roli – największej i najbardziej skomplikowanej w oswajaniu przestrzeni publicznej w centrum. Z kolei jesienią z Ewą Borysiewicz kuratorowaliśmy niewielką wystawę na drugiej edycji targów Not Fair w Pałacu Kultury. Była to przestrzenna kontynuacja naszego blogowego projektu zatytułowanego Światowe Biennale Sztuki Biurowej, gdzie obok siebie zaprezentowaliśmy prace Gizeli Mickiewicz, Małgorzaty Szymankiewicz, Polen Performance, Jana Domicza i Richarda Grandmorina.
Niedawno otworzyłeś wystawę Magdaleny Chowaniec i Maćka Chorążego w Austriackim Forum Kultury. Oboje artyści funkcjonują w domenie performansu. Co zatem zobaczymy na wystawie już po otwarciu i występie Chowaniec?
In the Artist’s Head to projekt zrealizowany w odpowiedzi na zaproszenie Agaty Cieślak. Za klasycystyczną fasadą na Próżnej kryją się biura, a sama przestrzeń AFK, co też nie jest bez znaczenia, ma nieco korporacyjny klimat. Oprócz wystaw odbywają się tu różnego rodzaju wydarzenia, dlatego wspólnie z artystami skoncentrowaliśmy się na dodaniu mniej lub bardziej widocznych elementów, które posłużyły za swojego rodzaju tło. Magdalena Chowaniec zaprezentowała swój monodram w nawiązaniu do formatu wernisażu. Artystka jest związana z austriacką sceną choreografii i włącza do swoich performansów publiczność, inicjując działania nierzadko w opozycji do przestrzeni dedykowanym sztukom wizualnym lub performatywnym. Oprócz śladów po spektaklu Chowaniec, na wystawie pokazujemy m.in. serię jej archiwalnych wideoklipów z 2007 roku.
Z kolei Maciek Chorąży pozostawił przy wejściu i w kolejnych pomieszczeniach drobne i większe interwencje. Na co dzień artysta projektuje różne scenograficzne kompozycje, często posługując się luźnymi skojarzeniami i obrazem lub obiektem znalezionym zarówno w sieci, jak i w fizycznej rzeczywistości, łącząc obie. Jest znany również ze swoich kolaboracji, m.in. z Agą Klepacką w duecie Bracia nad scenograficznymi instalacjami i kostiumami lub z Dorotą Masłowską – dodawał kolaże do jej ostatnich książek.
A zatem – skoro jesteśmy cały czas w pracy – jak wygląda typowy dzień kuratora?
Zaczynam dzień po szóstej rano, od wypuszczenia mojego kota na ogród. Potem biorę prysznic, robię omlet i zaparzam kawę. Siadam do komputera i próbuję się zabrać za odpowiadanie na maile i wiadomości na Messengerze, jednocześnie prokrastynując przerwami na Instagram i wiadomości. Parę razy w tygodniu jestem w Gandawie, oddalonej o 60 kilometrów od Brukseli. Droga pociągiem trwa około 35 minut. Rzucam okiem na gazetę, otwieram komputer, czytam jakieś teksty i komponuję maile, sprawdzam powiadomienia i zapisuję wszystko, o czym mogę zapomnieć. Na miejscu siadam znowu do maili. Jeśli ktoś lub coś za często mi przerywa, mogę siadać do jednego po paręnaście razy. Popołudnie upływa na zajęciach lub spotkaniach, wizytach studyjnych, a czasem wernisażu. Po powrocie do domu oczywiście siedzę z telefonem i komputerem, a potem próbuję szybko wybiec z domu i zrobić okrążenie wokół parku. Zmęczony wracam i staram się wyciszyć. Niestety nie udało mi się nie zabierać do łóżka telefonu, ale zamykam dzień włączając tryb lotniczy.